- nie działamy na siebie zbyt dobrze."

O sztuce "Kamienie w kieszeniach" napisano już prawie wszystko.
Z pozoru banalna historia osadzona w realiach małej, irlandzkiej wioski. Konfrontacja blichtru i przepychu Hollywood-u z patologią i bezrobociem prowincji. Nic więc dziwnego, że taka mieszanka światopoglądowa musiała zrodzić ofiary. "Kamienie w kieszeniach" to opowieść o kontrastach współczesnego świata, podziałach, fałszu, ludzkiej obłudzie, grze pozorów i marzeniach, o które warto walczyć.
I tak jak każda sztuka, stanowi odbicie nas samych. Trzeba tylko w nią spojrzeć.
Pierwszy raz z "Kamieniami..." spotkałam się 2 lata temu i nie był to udany romans. Być może byłam za młoda, żeby dostrzec coś więcej w tej całej historii, niż tylko suche dialogi dwóch aktorów. Ze spektaklu z udziałem Bartka Kasprzykowskiego zapamiętałam jedynie oryginalną dekorację złożoną z trzech kabin toaletowych typu toi toi i film z krową na końcu sztuki. A, że każda ignorancja prędzej czy później zostanie ukarana, dostałam ostatnio zaproszenie na "Kamienie w kieszeniach". Tym razem było to widowisko przygotowane przez Och-teatr, w reżyserii Krzysztofa Stelmaszczyka.
Perfekcyjne przeistoczenia aktorów, dynamika i przede wszystkim prostota scenografii - to to co najbardziej urzekło mnie w całej ekspozycji. Tak opowiedziana historia nie potrzebuje wymyślnych dekoracji i rekwizytów, blichtru i nadzwyczajnej gry świateł. Jest przesłaniem sama w sobie i niczego więcej poza sobą nie wymaga. Poza fenomenalnymi odtwórcami roli także. Na deska Och-teatru podziwiać można kunszt aktorski Rafała Rutkowskiego i Macieja Wierzbickiego.
Autorka scenariusza, Marie Jones przedstawiła wielki świat z perspektywy małych ludzi. Tym samym odwróciła konwencję i sprawiła, że to zwykli statyści stali się bohaterami sztuki, nie gwiazdy z odległego Hollywood. Dwa światy, dwa spojrzenia na otaczającą rzeczywistość.
Nie, to nie miała być recenzja... kimkolwiek jesteś, wyobraź sobie scenę, czerń wokół i światła skierowane wprost na dwóch trzydziestoletnich mężczyzn po przejściach, szukających szczęścia
w życiu i żyjących z dnia na dzień, bez stałej pracy, bez perspektyw. Prostolinijnych. Nie karmiących się fałszem i obłudą. To właśnie oni "opowiadają" historię o marzeniach, o ludziach z nizin, którzy nie zatracili swoich wartości, nie dali ogłupić się mamonie, nie depczą innych. I to właśnie oni są świadkami tragedii młodego chłopca z kamieniami w kieszeniach. Chłopca, którego poglądy zostały zrewidowane poprzez brutalne zderzenie z realiami show-biznesu. Który zrozumiał, że jego młodzieńcze marzenia nie odgrywają istotnej roli w prawdziwym, wielkim świecie. I który w końcu został odtrącony, osamotniony i pozbawiony sił do walki o własne pragnienia.
w życiu i żyjących z dnia na dzień, bez stałej pracy, bez perspektyw. Prostolinijnych. Nie karmiących się fałszem i obłudą. To właśnie oni "opowiadają" historię o marzeniach, o ludziach z nizin, którzy nie zatracili swoich wartości, nie dali ogłupić się mamonie, nie depczą innych. I to właśnie oni są świadkami tragedii młodego chłopca z kamieniami w kieszeniach. Chłopca, którego poglądy zostały zrewidowane poprzez brutalne zderzenie z realiami show-biznesu. Który zrozumiał, że jego młodzieńcze marzenia nie odgrywają istotnej roli w prawdziwym, wielkim świecie. I który w końcu został odtrącony, osamotniony i pozbawiony sił do walki o własne pragnienia.
Najlepsza i najbardziej oddająca przesłanie sztuki scena?
" - Stać w tle jako człowiek z bagien - szczyt moich ambicji.
- Od czegoś trzeba zacząć. Nawet od tego."
Idę zaczynać.
Pięknie napisane.
OdpowiedzUsuńNie pójdę na "Kamienie w kieszeniach: do Och-Teatru. Boję się, że zweryfikuję swoje wrażenia z "pierwszym razem". Tamten spektakl mną wstrząsnął, bardziej przez współgrę aktorów i scenografii, niż przez to, co mówili przez większość czasu. Tym razem mogę się rozczarować.
P.S. Z lżejszych sztuk polecam "Mayday", byłam dzisiaj - przednia rozrywka na wysokim poziomie! (a z filmów koniecznie "Atlas Chmur", jestem na etapie szoku).
To już kwestia dyskusyjna... mi się bardziej podobała ta druga wersja, chociaż nie powinna, bo zazwyczaj jest tak, że jak znasz fabułę i treść, to pójście drugi raz na to samo nie ma już takiego uroku. A jednak... Wydaje mi się, że za pierwszym razem to wszystko było mnie poważne, bardziej groteskowe, rozrywkowe...mniej trafiło w moją duszę i żadnego przekazu z tamtego spektaklu nie wyniosłam...
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że na to pójdę... na razie poluję na "Ślub doskonały"...:)
Są takie książki, do których wraca się wielokrotnie i za każdym razem znajduje coś innego. Są też takie sztuki, które chłonie się za każdym razem coraz intensywniej. I znajomość fabuły jest tu nawet zaletą - wiesz co się stanie Za Chwilę, ale przeżywasz na scenie Teraz. (btw. jako aktywna larperka powiem Ci, że dla aktorów też każde wystawienie jest inne i równie silne.)
OdpowiedzUsuńZa pierwszym razem nie spodziewałyśmy się głębokiego przekazu, to był w końcu festiwal szkolny ;)
Ja na razie dużo czytam i oszczędzam na koncert Patricka Wolfa w marcu. Jak mi coś zostanie to rozejrzę się za "W małym dworku" (kooocham!) albo czymś podobnym, co rzuca formę na kolana i każe jej skamleć o życie.
Wiem, ja mam tak z "Małym Księciem". Zresztą kiedyś na "Jeziorze Łabędzim" spotkałam miłego pana pod pięćdziesiątkę, który był na tym balecie już jakieś dziesięć razy, a mimo to patrzył na scenę z takim uwielbieniem, jak gdyby widział ten cały spektakl pierwszy raz w życiu. Mało tego, siedziałam razem z nim w loży i od rozpoczęcia drugiej połowy opowiadał mi całą fabułę i nakreślał co się zaraz wydarzy.
OdpowiedzUsuńFakt.
Mi się marzy Il Divo. :)
Jeszcze raz: kocham Twoją literackość. Eh, Witkacy...