niedziela, 16 grudnia 2012

"Kamienie w kieszeniach"

"To są skutki picia ginu
- nie działamy na siebie zbyt dobrze."



     O sztuce "Kamienie w kieszeniach" napisano już prawie wszystko. 
Z pozoru banalna historia osadzona w realiach małej, irlandzkiej wioski. Konfrontacja blichtru i przepychu Hollywood-u z patologią i bezrobociem prowincji. Nic więc dziwnego, że taka mieszanka światopoglądowa musiała zrodzić ofiary. "Kamienie w kieszeniach" to opowieść o kontrastach współczesnego świata, podziałach, fałszu, ludzkiej obłudzie, grze pozorów i marzeniach, o które warto walczyć. 
I tak jak każda sztuka, stanowi odbicie nas samych. Trzeba tylko w nią spojrzeć.


     Pierwszy raz z "Kamieniami..." spotkałam się 2 lata temu i nie był to udany romans. Być może byłam za młoda, żeby dostrzec coś więcej w tej całej historii, niż tylko suche dialogi dwóch aktorów. Ze spektaklu z udziałem Bartka Kasprzykowskiego zapamiętałam jedynie oryginalną dekorację złożoną z trzech kabin toaletowych typu toi toi i film z krową na końcu sztuki. A, że każda ignorancja prędzej czy później zostanie ukarana, dostałam ostatnio zaproszenie na "Kamienie w kieszeniach". Tym razem było to widowisko przygotowane przez Och-teatr, w reżyserii Krzysztofa Stelmaszczyka. 

     Perfekcyjne przeistoczenia aktorów, dynamika i przede wszystkim prostota scenografii - to to co najbardziej urzekło mnie w całej ekspozycji. Tak opowiedziana historia nie potrzebuje wymyślnych dekoracji i rekwizytów, blichtru i nadzwyczajnej gry świateł. Jest przesłaniem sama w sobie i niczego więcej poza sobą nie wymaga. Poza fenomenalnymi odtwórcami roli także. Na deska Och-teatru podziwiać można kunszt aktorski Rafała Rutkowskiego i Macieja Wierzbickiego.

     Autorka scenariusza, Marie Jones przedstawiła wielki świat z perspektywy małych ludzi. Tym samym odwróciła konwencję i sprawiła, że to zwykli statyści stali się bohaterami sztuki, nie gwiazdy z odległego Hollywood. Dwa światy, dwa spojrzenia na otaczającą rzeczywistość. 

     Nie, to nie miała być recenzja... kimkolwiek jesteś, wyobraź sobie scenę, czerń wokół i światła skierowane wprost na dwóch trzydziestoletnich mężczyzn po przejściach, szukających szczęścia
w życiu i żyjących z dnia na dzień, bez stałej pracy, bez perspektyw. Prostolinijnych. Nie karmiących się fałszem i obłudą. To właśnie oni "opowiadają" historię o marzeniach, o ludziach z nizin, którzy nie zatracili swoich wartości, nie dali ogłupić się mamonie, nie depczą innych. I to właśnie oni są świadkami tragedii młodego chłopca z kamieniami w kieszeniach. Chłopca, którego poglądy zostały zrewidowane poprzez brutalne zderzenie z realiami show-biznesu. Który zrozumiał, że jego młodzieńcze marzenia nie odgrywają istotnej roli w prawdziwym, wielkim świecie. I który w końcu został odtrącony, osamotniony i pozbawiony sił do walki o własne pragnienia. 

Najlepsza i najbardziej oddająca przesłanie sztuki scena?

" - Stać w tle jako człowiek z bagien - szczyt moich ambicji.
  - Od czegoś trzeba zacząć. Nawet od tego."

Idę zaczynać.

4 komentarze:

  1. Pięknie napisane.
    Nie pójdę na "Kamienie w kieszeniach: do Och-Teatru. Boję się, że zweryfikuję swoje wrażenia z "pierwszym razem". Tamten spektakl mną wstrząsnął, bardziej przez współgrę aktorów i scenografii, niż przez to, co mówili przez większość czasu. Tym razem mogę się rozczarować.
    P.S. Z lżejszych sztuk polecam "Mayday", byłam dzisiaj - przednia rozrywka na wysokim poziomie! (a z filmów koniecznie "Atlas Chmur", jestem na etapie szoku).

    OdpowiedzUsuń
  2. To już kwestia dyskusyjna... mi się bardziej podobała ta druga wersja, chociaż nie powinna, bo zazwyczaj jest tak, że jak znasz fabułę i treść, to pójście drugi raz na to samo nie ma już takiego uroku. A jednak... Wydaje mi się, że za pierwszym razem to wszystko było mnie poważne, bardziej groteskowe, rozrywkowe...mniej trafiło w moją duszę i żadnego przekazu z tamtego spektaklu nie wyniosłam...

    Mam nadzieję, że na to pójdę... na razie poluję na "Ślub doskonały"...:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Są takie książki, do których wraca się wielokrotnie i za każdym razem znajduje coś innego. Są też takie sztuki, które chłonie się za każdym razem coraz intensywniej. I znajomość fabuły jest tu nawet zaletą - wiesz co się stanie Za Chwilę, ale przeżywasz na scenie Teraz. (btw. jako aktywna larperka powiem Ci, że dla aktorów też każde wystawienie jest inne i równie silne.)
    Za pierwszym razem nie spodziewałyśmy się głębokiego przekazu, to był w końcu festiwal szkolny ;)

    Ja na razie dużo czytam i oszczędzam na koncert Patricka Wolfa w marcu. Jak mi coś zostanie to rozejrzę się za "W małym dworku" (kooocham!) albo czymś podobnym, co rzuca formę na kolana i każe jej skamleć o życie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wiem, ja mam tak z "Małym Księciem". Zresztą kiedyś na "Jeziorze Łabędzim" spotkałam miłego pana pod pięćdziesiątkę, który był na tym balecie już jakieś dziesięć razy, a mimo to patrzył na scenę z takim uwielbieniem, jak gdyby widział ten cały spektakl pierwszy raz w życiu. Mało tego, siedziałam razem z nim w loży i od rozpoczęcia drugiej połowy opowiadał mi całą fabułę i nakreślał co się zaraz wydarzy.

    Fakt.

    Mi się marzy Il Divo. :)
    Jeszcze raz: kocham Twoją literackość. Eh, Witkacy...

    OdpowiedzUsuń